Odpowiedź na pytanie brzmi – JUŻ BYŁY. W chwili, gdy piszę te słowa w sejmie trwa batalia, czy chów zwierząt futerkowych będzie jeszcze w Polsce możliwy. Być może, kiedy „Zagroda” trafi do rąk naszych Czytalników, sprawa będzie załatwiona. Na tak lub na nie. Bez względu na ostateczny wynik, warto dowiedzieć się, o co w rzeczywistości szła walka. Co prawda chów zwierząt futerkowych jest (był) jednym z działów gospodarki rolnej, ale tak naprawdę mało który z rolników „tradycyjnych” się z nią spotykał.
Hodowla zwierząt futerkowych to tylko z pozoru niszowy dział. W roku 2020 zarejestrowano w Polsce 587 ferm mięsożernych zwierząt futerkowych oraz 277 roślinożernych. Przez wiele lat działalność ta przynosiła całkiem wysokie dochody. Ale trzeba przyznać, że wymagała specjalistycznej wiedzy oraz odpowiedniej infrastruktury. Obiektów przeznaczonych dla norek, lisów, jenotów nie dało się zaadaptować ze starej chlewni. Trzeba było je wybudować, spełniając z każdym rokiem wyższe standardy. Mięsożerne wymagały paszy odpowiednio przygotowanej, magazynowanej w chłodniach. Jej źródłem stały się odpady przemysłu mięsnego – rocznie zwierzęta futerkowe zjadały ich około 600 tys. ton. Fermy stały się więc wspaniałym – żeby być w zgodzie z obecnie panującym trendem – ekologicznym sposobem na utylizację poubojowych resztek.
Pamiętajmy, że Polska jest jednym z największych producentów mięsa drobiowego w Europie oraz wiodącym przetwórcą ryb, a fermy mięsożernych zwierząt idealnie wpisują się w cały łańcuch przetwórstwa spożywczego. Obecnie to hodowcy płacą drobiarzom za odpady. Jeśli nowa ustawa wejdzie w życie za utylizację odpadów ostatecznie zapłaci konsument. Dodatkowo będą musiały powstać nowe zakłady utylizacyjne, nieobojętne dla środowiska. I zaczną się kolejne protesty.
Ale z drugiej stony w walce przeciwko fermom zwierząt futerkowych widać działania firm zajmujących się utylizacją odpadów. I tak naprawdę, to właśnie one mają szansę stać się największym wygranym po wprowadzeniu nowych regulacji prawnych. Widać to na przykładzie krajów, które już wcześniej wprowadziły ograniczenia w chowie zwierząt futerkowych. Utylizacja odpadów jest bardzo dochodową działalnością. Warto więc wspierać tak zwanych ekologów w walce z futrami.
W ciągu ostatnich lat hodowla zwierząt futerkowych stała się polską specjalnością. Jesteśmy trzecim na świecie i drugim w Europie producentem skór. W sezonie 2016/2017 sprzedaliśmy około 10 000 000 skór norek, około 200 000 skór lisów i około 30 000 skór jenotów. Zatrudnienie w branży – ponad 50 000 osób. To właściciele ferm, pracownicy bezpośredni, osoby zatrudnione przy pozyskiwaniu i obróbce skór surowych, osoby zatrudnione w firmach zewnętrznych, lekarze weterynarii, laboranci, osoby pracujące w wyspecjalizowanych firmach produkujących sprzęt do hodowli… Wysokiej klasy fachowcy i osoby z niskimi kwalifikacjami.
Futra i przemysł futrzarski od wielu lat nie mają dobrej prasy. Ten rodzaj okrycia staje się w Europie coraz mniej modny. Wszędzie namawiają nas, by nosić futra ekologiczne – czytaj z tworzywa sztucznego. A tak na marginesie – jak to możliwe, że plastikowa torebka nie jest ekologiczna, a wykonane z tego samego toworzywa futro już ekologiczne jest?
Są jednak kraje, gdzie furto jest nie tylko ubraniem, ale stylem życia – m.in. Rosja i Chiny. To popyt z tych krajów decyduje o zapotrzebowaniu na skóry oraz o ich cenach. Gdy dobrze wiedzie się obywatelom w Chinach i Rosji – więcej kupują futer. Gdy jest kryzys – kupują mniej. Nasi rolnicy zajmujący się hodowlą zwierząt futerkowych jak mało kto odczuwają na własnej skórze i własnej kieszeni, co znaczy określenie globalna gospodarka i jak kryzys w kraju na drugim krańcu świata wpływa bezpośrednio na poziom dochodów rolnika gdzieś na przykład pod Poznaniem.
W ciągu ostatnich kilku lat niektóre państwa europejskie wprowadziły zakaz hodowli zwierząt futerkowych. Zrobiono to m.in. w Wielkiej Brytanii, gdzie liczba ferm była niewielka. Skutek gospodarczy – prawie żaden. Nic natomiast nie słychać, by rząd Danii planował podobny ruch. Tam wiedzą, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka – Dania jest największym producentem skór.
Każdy kraj może wprowadzić takie prawo jakie chce. Warto jednak, żeby wszyscy zainteresowani mogli się w danej sprawie wypowiedzieć. Trzeba poznać argumenty za i przeciw. A słychać tylko postulaty przeciwników. Hodowców nikt nie zauważa.
Jak wprowadzić ustawę bez dyskusji społecznej? Oczywiście, jako projekt poselski. To typowy w ostatnich latach sposób procedowania. Projekty rządowe muszą być poddawane konsultacjom, poselskie – nie. I tak właśnie wszystkie kontrowersyjne ustawy wprowadzane są pod obrady sejmu jako projekty poselskie. Nie dyskutujemy – tylko robimy. A później, jak to miało już miejsce w naszym parlamencie wiele razy, poprawiamy złe ustawy w nieskończoność. Okazuje się, że można decydować o tak ważnej sprawie dla tysięcy rolników w jeden dzień. Przepraszam – w jedną noc. Czy polski rolnik nie zasługuje na to, by został wysłuchany?
Jakie skutki może przynieść ustawa o zakazie chowu zwierząt futerkowych – wydaje się że nikt o tym nie myśli. Żadne argumenty nie trafiają do zwolenników ustawy. Przypominają się strofy z „Pana Tadeusza”: Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie / Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!”
Hodowle zwierząt futerkowych w Polsce działały legalnie, zgodnie z prawem. Przestrzegały przepisów, łącznie z tymi dotyczącymi dobrostanu zwierząt. Planowały swój biznes na lata. Właściciele brali kredyty, podejmowali zobowiązania finansowe. Szacuje się, że majątek trwały ferm zwierząt futerkowych to około 10 miliardów zł. Co proponuje ustawa? 12-miesięczny okres „vacatio legis” – czyli za rok nikt nie będzie mógł legalnie prowadzić hodowli. Problem w tym, że cykl w produkcji trwa właśnie rok (z małymi wyjątkami). Decyzje podjęte dziś skutkują dopiero po roku. Holandia wprowadzając zakaz hodowli, ustaliła ten czas na 10 lat. Norwegia skróciła go do 6 lat, ale na odszkodowania dla każdej ze 167 ferm przeznaczyła średnio w przeliczeniu na złotówki po 1,5 mln zł.
Co zrobić z obiektami, który nie nadają się do innych celów? Kto spłaci kredyty? A inne zobowiązania. Z czego będą żyli rolnicy, dla których hodowla była głównym źródłem utrzymania? W ustawie nic na ten temat nie ma. Czas kryzusu nie jest odpowiednim momentem na likwidację dobrze prosperującego działu polskiego rolnictwa?
Czego zatem możemy się spodziewać? Albo bankructw z winy państwa, albo poważnych kłopotów finansowych hodowców. Każdy rozsądnie myślący człowiek wie, że jeśli poszkodowany nie dostanie odszkodowań na odpowiednim poziomie, to pójdzie do sądu. I (mam nadzieję) wygra. Kto zapłaci? Nie, nie państwo. My zapłacimy coraz wyższymi podatkami i opłatami albo mniejszymi nakładami na służbę zdrowia, oświatę… Bo w państwowej kasie, według oficjalnych danych, brakuje około 100 mld. zł. A według nieoficjalnych… lepiej nie mówić. Jako państwo nie mamy oszczędności, bo wszystkie zarobione pieniądze w czasie prosperity na bieżąco rozdawaliśmy na cele socjalne. Z dobrych lat na odszkodowania nie zostało nam nic. A jak szacuje Związek Przedsiębiorców i Pracodawców łączna kwota odszkodowań może wynieść 3,8 mld. zł.
Niezrozumiały jest też powrót do planów wprowadzenia zakazu uboju rytualnego (który już w 2014 r. został uznany przez Trybunał Konstytucyjny za niezgodny z prawem). Polska od kilku lat jest czołowym eksporterem mięsa wołowego i drobiowego wyprodukowanego w systemie halal i koszer. Szacuje się, że wartość wołowiny pochodzącej z uboju rytualnego to ok. 1,5 mld. złotych rocznie. Ponowne wprowadzenie do polskiego prawa zakazu takiego uboju uderzy przede wszystkim w małe gospodarstwa rolne hodujące bydło, gdyż to od nich pochodzi żywiec na eksport. Zakazanie uboju to strata rzędu 20–30 proc. dochodów. W przypadku drobiu, co piąta sztuka w Polsce ubijana jest właśnie w systemie halal lub koszer, co stanowi 40 proc. eksportu polskiego mięsa drobiowego. Po wprowadzeniu zakazu, polska branża drobiarska, będąca jego głównym eksporterem w UE, z dnia na dzień może wpaść w tarapaty!
Wielkie wątpliwości budzi też nadawanie większych uprawnień organizacjom prozwierzęcym, łącznie z prawem wejścia na teren gospodarstwa. A co z bioasekuracją i przestrzeganiem zasad higieny na fermach?
Warto zwrócić uwagę na fakt, że hodowcy zwierząt futerkowych to dopiero pierwsza przewrócona kostka domina. Kolejni będą drobiarze ze „źle traktowanymi kurczakami i nioskami”, hodowcy świń (którzy już i tak mocno oberwali przez zaglądający do chlewni afrykański pomór), producenci mleka i cała branża mięsna wraz z nowopowstającymi z konieczności zakładami utylizacji odpadów trafi na mur przeciwności. Przesadzam? Na własnej skórze przekonamy się, że tak może być.
Praktycznie wszyscy w Polsce, najdalej w trzecim pokoleniu, mamy swoje korzenie na wsi. Może nie pamiętamy, że produkcja zwierzęca to nie tylko „zabijanie”. Zwierzęta gospodarskie są niezbędne do utrzymania naszych lichych gleb w jako takim stanie. Gołym okiem widać, że z każdym rokiem na pola trafia coraz mniej obornika. Rolnictwo, wbrew temu, co często się mówi, nie jest tylko fabryką żywności. To ekosystem. Każdy element jest ważny, każdy ma spełnić określone działanie.
Na koniec osobista uwaga. Przez tysiące lat, jakie przyszło człowiekowi żyć na tej ziemi, zawsze największym kłopotem była odpowiednia ilość pożywienia. Człowiek nigdy nie był syty. Mam wrażenie, że należę do pierwszego pokolenia ludzi w tej części świata, które mogło jeść zawsze kiedy było głodne. Pokolenie dnia dzisiejszego dostatek żywności – taniej żywności – uważa za coś naturalnego, oczywistego, a jedzenie nie jest czynnością zaspokajającą głód, ale rozrywką. Tylko najpierw tę żywność trzeba wyprodukować.
Krzysztof Wojewoda